Wczytuję dane...

Takie jak JA - historie kobiet. 04 Siedzę sobie w domu z trójką dzieci i nie robię NIC - przynajmniej według znajomych.

historie-kobiet-04-multix-shop

Takie jak JA - historie kobiet. 04 Siedzę sobie w domu z trójką dzieci i nie robię NIC - przynajmniej według znajomych.

Joanna, 34 lata, gospodyni domowa

Nie robię nic.

Moje słodkie "nicnierobienie" zaczyna się już od szóstej rano, kiedy wstaję z cieplutkiego łóżka, biorę szybki prysznic i z pewną dozą energii zabieram się za szykowanie dla pięcioosobowej rodziny śniadania i kanapek do szkoły/pracy. Potem budzenie dzieci i męża, wskazanie wszystkim palcem naszykowanych poprzedniego wieczoru ubrań, dopilnowanie mycia zębów, zjedzenia śniadania, upewnienie się, że cała zawartość plecaków szkolnych jest na miejscu - ot, takie poranne rozrywki kury domowej. Podobno lepsze niż pilates czy inna joga. 

Gdy wszyscy wreszcie sobie pójdą, dopiero zaczyna się pełne lenistwo!

W ramach relaksu zmywam sobie naczynia po śniadaniu, wstawiam pranie, sprzątam kuchnię, pokój dzieci, sypialnię i salon (który niby niewiele rano używany, jakoś zawsze daje radę przeniknąć porannym chaosem). Potem, aby zasięgnąć łyk świeżego powietrza, wybieram się na spacer, znany również jako “zakupy”. 

Po przytarganiu do domu pełnych siat (jakież to wspaniałe ćwiczenie na mięśnie rąk i nóg!), i po tylko jednej wycieczce uzupełniającej po produkty, których zapomniałam, mogę wreszcie mieć czas dla siebie. Staję sobie więc w kuchni jak jaka królowa i zabieram się za szykowanie obiadu. Lekko zestresowana, bo jakoś mi się dziś wszystko zwlekło i już jestem z tym spóźniona, kroję właśnie warzywa, gdy rozlega się dźwięk domofonu. 

Nic ostatnio nie zamawiałąm, więc nie mam pojęcia kogo się spodziewać. Okazuje się, że to Marta, koleżanka jeszcze z czasów szkolnych, pracująca w poważnej, zagranicznej korporacji. Przechodziła w pobliżu i wpadła. Bez zapowiedzenia się, tłumacząc “ bo przecież ty i tak w domu siedzisz, to ci na pewno nie przeszkadzam”. Przyszła to przyszła, zapraszam ją na kawę, choć myślami jestem w kuchni przy ledwo rozpoczętym obiedzie. Głupio mi ją tam przyjmować, dlatego siadamy w salonie (uf, dobrze, że rano go sprzątnęłam i nawet starłam obrazki którymi Miruś, mój najmłodszy, ozdobił ostatnio stolik i bok sofy). 

Muszę przyznać, że przez jakiś czas nawet nieźle się bawię, rozmawiając o dawnych znajomych, o życiu, tak ogólnie o wszystkim i o niczym. Wizyta jednak się przedłuża i myśl o gotowaniu znów zaczyna mnie niepokoić. Wolałabym jednak rzucić się jak Rejtan w progu mojej kuchni, niż wprowadzić do niej elegancką i pedantyczną Martę. Desperacko rzucane przeze mnie aluzje nie trafiają do celu. W końcu, żeby całkiem nie tracić czasu, wyciągam żelazko i biorę się za prasowanie sterty ciuchów, których sporo mi się już nazbierało. W ten sposób mogę dalej gadać, nie tracąc czasu całkowicie. Koleżance wydaje się to nie przeszkadzać. 

W końcu podnosi się i zbiera do wyjścia, mówiąc, że ma jeszcze sporo pracy do zrobienia zdalnie. “Nie jestem taką szczęściarą jak ty, żeby siedzieć sobie w domu i nic nie robić” - rzuca na pożegnanie z lekkim przekąsem. I mówi mi to w twarz, gdy stoję przed nią z żelazkiem w ręce. W jednej chwili postanawiam usunąć ją ze znajomych na Facebooku, ale potem daję spokój. Nie od niej pierwszej i nie ostatniej słyszę takie słowa.

Gdy tylko za Martą zatrzaskują się drzwi, lecę do kuchni. Po chwili wracam, żeby wyłączyć żelazko. Zmieniam plan obiadowy na coś szybszego i lecę po Mirusia do przedszkola, spóźniona tylko kilka minut. Udaje mi się ze wszystkim zdążyć na powrót reszty dzieci ze szkoły. Oczywiście marudzą przy jedzeniu, chciałyby coś innego, ale nie mam dziś do tego głowy. Widzą że jestem zła, więc marudzą jeszcze tylko trochę, tak dla zachowania pozorów. 

Odsyłam dzieciaki do pokoju, sprzątam kuchnię, zmywam naczynia. I nadchodzi czas na prawdziwy test macierzyńskiej cierpliwości - odrabianie lekcji. Kto przeżył, ten wie. Zna to uczucie, gdy musisz pilnować swojej latorośli, żeby w ogóle patrzyła w kierunku zeszytu, a nie gdziekolwiek indziej. Pod koniec tego zapewne ćwiczącego umysł, ale wyczerpującego zajęcia, zaczynam rozumieć, dlaczego niektóre zwierzęta zjadają swoje młode. 

Gdy dzieci liznęły już nieco edukacji, pozwalam im się pobawić w salonie. Obiecują, że będą grzeczne i nie zrobią bałaganu. Jak głupia nabieram się na to kolejny raz. Podczas gdy ja schowana w swoim pokoju piję kawę dla odzyskania równowagi i dla zastrzyku energii, dzieciaki zapraszają do naszego salonu stado dzikich małp - tak to przynajmniej wygląda gdy wchodzę tam pół godziny później. Każę im (dzieciom, nie małpom) pozbierać co ich, a ja doprowadzam pokój do stanu używalności. Dzieciaki akompaniują mi przy tym wrzaskami i hałasami ze swojego pokoju. Zaniepokojona biegnę do nich - nie, nic się nie dzieje, po prostu dobrze się bawią. Po godzinie takiej “muzyki”, czując się jak zła matka, włączam im na telewizorze bajkę, żeby choć chwilę posiedziały cicho i w jednym miejscu.   

Zapomniałam o praniu! Biegnę je rozwiesić, zbierając suche już z balkonu i dokładając do sterty napoczetej przy wizycie Marty. Rozważam, czy nie wziąć się za to teraz, ale zbliża się czas kolacji, upycham więc ubrania w szafie i idę do kuchni. Po jedzeniu odkurzam salon trzeci raz, bo w czasie oglądania bajki dzieciaki nakruszyły w nim czipsami (przemyconymi bez mojej wiedzy). Kończę z tym, po czym zaganiam oporną młodzież do kąpieli, mycia zębów itd. Przeciągają jak mogą. Gdy leżą już w łóżkach czytam im książkę, co chwila przerywając bo tu ktoś chce pić, tam ktoś chce siusiu. Miruś marudzi, żebym położyła się z nim - o nie, nie ze mną te numery, dobrze wiem jak się to zwykle kończy i kto zasypia pierwszy. 

W końcu dzieci śpią. Odkładam zmywanie po kolacji na później i siadam do komputera zapłacić rachunki, o których wcześniej zapomniałam. Wtedy wraca do domu mąż. 

“Nie za dużo siedzisz przy tym komputerze?” rzuca na powitanie. Opanowuję chęć rzucenia w niego ciężkim przedmiotem, zamiast tego wysłuchuję jego litanii żalów, jak jest zmęczony po pracy i jak mu w niej ciężko. “Ty tego nie zrozumiesz” - kwituje na koniec. “Ty tylko siedzisz w domu. Co to raz sprzątnąć i ugotować, posiedziałabyś w moim biurze, zrozumiałabyś ciężką pracę.” Mam wybór - zacząć awanturę, albo siedzieć cicho. Wybieram to drugie, bo jestem zmęczona. Ale w mojej głowie rodzi się plan. 

Myślę, że w przyszłym tygodniu moja matka nagle zachoruje. I będę musiała do niej pojechać pomóc. Co za pech, że akurat w tym czasie, gdy mąż zacznie urlop. Trudno, poradzi sobie z domem przez te trzy dni, przecież to nic takiego. Tymczasem ja może wreszcie poczuję co to jest to “nicnierobienie”, o które mnie wszyscy posądzają. Jutro rano dzwonię do mamy ustalić szczegóły.