Wczytuję dane...

Takie jak JA - historie z życia. 25 "Kolejne rodzinne wakacje zapowiadały się jak koszmar. Postanowiłam to wreszcie zmienić. "

Takie jak JA - historie z życia. 25 Kolejne rodzinne wakacje zapowiadały się jak koszmar. Postanowiłam to wreszcie zmienić.

blog-multix-shop-historie-z-zycia-wakacje-rodzinne

Bożena, 32 lata, pielęgniarka



Wszędzie dookoła - w internecie, prasie i social mediach - główny temat to wakacje. Ja NA SZCZĘŚCIE mam wyjazd już za sobą. Chcę o nim opowiedzieć, bo może moje doświadczenia przydadzą się komuś innemu. My pojechaliśmy nad morze na samym początku lipca, ale jak przeczyta to ktoś, kto jedzie w sierpniu, może jeszcze skorzysta z mojej historii.

Nie ma co ściemniać, że wakacje rodzinne to relaks. Nie z trójką dzieci. Zaczęło się już przy wychodzeniu z domu (późno) i szaleńczej podróży na dworzec (na szczęście zdążyliśmy na pociąg). Potem przez siedem godzin podróży: "Mama, nudzę się!", "Mama, co mam robić?", "Mama, a on mi nie daje gry!", "Mama, a ona się na mnie patrzy!". Nawet mnie nie dziwi, że cały przedział mieliśmy tylko dla siebie. Sama bym poszła siedzieć gdzie indziej, gdyby nie to, że jednak musiałam się zająć swoimi dziećmi.

Po przyjeździe na miejsce jeszcze gorzej. Najpierw kłótnia o łóżka, a potem przez godzinę zaganianie do rozpakowania rzeczy (w końcu ja to zrobiłam). Na plaży pilnowanie żeby się nie potopili w morzu, nie podusili pod piaskiem, nie spalili na słońcu, nie zgubili się, nie zrujnowali mnie na lodach i napojach, nie zbliżali za bardzo do obcych, nie pogubili telefonów ani zabawek... Gdy wracaliśmy do pensjonatu miałam absolutnie dosyć i chciałam tylko iść spać. A następnego dnia praktycznie powtórka z rozrywki. Zresztą, co ja tu będę opowiadać. Kto ma dzieci, ten wie jak to jest. Kto nie ma, może sobie się śmiać i osądzać, mnie to już nie rusza. A tak sobie wyobrażałam relaks na plaży z książką, pływanie w morzu itd...

No i teraz ktoś mógłby spytać: a gdzie ojciec dzieci? I to właściwie bardzo dobre pytanie. Bo nie jestem samotną matką, bynajmniej, a jednak przez pierwszy tydzień wakacji tak się właśnie czułam. Jaśnie pan małżonek, po ciężkim roku pracy biurowej, uznał że należy mu się pełen relaks i wypoczynek. Praktycznie cały czas spędzał na telefonie, przeglądając Facebooka, Tik Toka i co tam jeszcze ma. Tak przebiegła podróż, wyjścia na plażę i posiłki. Szkoda, że mi całym roku pracy w szpitalu jako pielęgniarka najwyraźniej się taki odpoczynek nie należał.

Po tygodniu nie wytrzymałam i spróbowałam porozmawiać z mężem. Pożaliłam się, że nie mam szans na odpoczynek ani czas na siebie, bo w kółko muszę pilnować trójkę diablików, które powołaliśmy do życia siedem, dziewięć i jedenaście lat temu. Paweł uznał, że dramatyzuję, i że jak znajdę dzieciakom jakieś zajęcie na pewno będą spokojni choć przez jakiś czas. I w ogóle to nie może być takie trudne, żeby ich upilnować. "O ty dziadu!" pomyślałam sobie. "To teraz zobaczysz!". Przyznaję, że bezczelnie go podpuściłam tak, żeby od niego wyszedł pomysł udowodnienia mi moich wychowawczych niekompetencji przez zabranie dzieciaków na wycieczkę do lasu. Beze mnie. Niby się wahałam, ociągałam, ale w środku wszystko we mnie śpiewało.

Wyjechali autobusem nazajutrz z samego rana. Przez cały dzień umierałam z nerwów, czy na pewno wszystko w porządku, czy się nie pogubili, nie potruli wilczymi jagodami czy nie zeżarł ich jakiś niedźwiedź. Ale twardo odkładałam telefon z powrotem za każdym razem, gdy palec próbował sam wybrać numer męża. Wrócili wieczorem. Najpierw do pokoju wpadły dzieci: rozśmiane, rozgadane, ubłocone. Zaczęły mi opowiadać jedno przez drugie jak było super, a że tata wpadł w kałużę, a że Marcin mało nie zjadł wilczych jagód (a nie mówiłam!), a to że Aśka zahaczyła torebką o gałęzie jak się wspinała na drzewo i potem tata musiał je ściągać obie, córkę i torebkę... No, wiedziałam że na swoje dzieci mogę liczyć. Zwłaszcza, ze po chwili w drzwiach pojawił się Paweł. O ile to możliwe, jeszcze bardziej ubłocony niż dzieci. Minę miał taką, że przygotowałam mu tylko czyste ciuchy i kolację, a na temat wycieczki nie odezwałam się ani słowem.

- Miałaś rację - sam zaczął temat następnego dnia gdy tylko wstaliśmy. - To diabły, a nie dzieci. I ty tak z nimi cały czas... - spojrzał na mnie z podziwem.
-No, to skoro już rozumiesz o co mi chodziło - postanowiłam kuć żelazo póki gorące - to co teraz zrobimy? Masz jakiś pomysł, żebyśmy oboje mogli cieszyć się wakacjami?
- Porzucić dzieci w lesie i liczyć, że znajdą chatkę z piernika? - zasugerował Paweł, ale jeden rzut oka na moją minę powiedział mu, że nie żartuję. - Chyba trzeba się będzie jakoś tą opieką podzielić - westchnął ciężko.

Po długich negocjacjach ustaliliśmy system: jeden dzień on zajmuje się dziećmi a ja mam wolne, drugi dzień wymiana, a trzeci razem. Dziwne, ale całkiem dobrze się ten grafik sprawdzał. Co jeszcze dziwniejsze, dzieci zaczęły się trochę lepiej zachowywać. Nie, że nastąpiła jakaś odmiana, ale zauważyły, że mama i tata trzymają się teraz razem, i trochę ograniczyły ilość wygłupów. Ale najdziwniejsze z tego wszystkiego jest to, że oboje z Pawłem najbardziej cieszyliśmy się nie tymi dniami, gdy mieliśmy "wolne" od rodziny, ale tymi wspólnymi, spędzonymi w piątkę. Były wymagające, ciężkie, męczące, ale i dziwnie satysfakcjonujące. Chyba - uwaga, straszny banał - lepiej się poznaliśmy jako rodzina.