Wczytuję dane...

Takie jak JA - historie kobiet. 16 Gdy posłałam dziecko do żłobka, choroby zaczęły przychodzić jedna po drugiej

multix-shop-blog-16-choroby

Takie jak JA - historie kobiet. 16 Gdy posłałam dziecko do żłobka, choroby zaczęły przychodzić jedna po drugiej

Beata, kasjerka, 31 lat

Może moje doświadczenie przyda się komuś innemu. Dzielę się zwykle moją historią z koleżankami, które przechodzą przez to, przez co i ja przeszłam. Postanowiłam więc opisać ją i dla szerszej publiczności. Wrzesień, początek roku szkolnego - choroby latają od przedszkola, do przedszkola, sprawiając dzieciom i rodzicom tysiące problemów. A przecież można z tym walczyć.  

Ja przeżyłam koszmar gdy postanowiłam posłać synka do żłobka. Siedziałam z nim w domu przez trzy lata i po tym czasie postanowiłam wrócić do pracy - dodatkowe pieniądze bardzo już były w domowym budżecie potrzebne. Udało mi się znaleźć posadę w pobliskiej Biedronce na kasie. Może i nic specjalnego, ale jakieś tam pieniądze były. Mimo moich obaw, Andrzejkowi w żłobku bardzo się podobało, świetnie się tam bawił i nie płakał za mamą. Niestety, ta idealna sytuacja długo nie potrwała. 

Pierwsze przeziębienie, po dwóch tygodniach od rozpoczęcia żłobka, zmartwiło mnie oczywiście, ale jakoś ogarnęłam sytuację. Poprosiłam teściową o pomoc, czasem zwalniałam się z pracy wcześniej albo zamieniałam z koleżanką na zmiany. Po kilku dniach Andrzejek mógł wrócić do żłobka, co go bardzo ucieszyło. Tylko, że to był dopiero początek. Jak nie przeziębienie, to angina. Jak nie angina to odra. Potem żłobkowa epidemia bostonki, następnie kolejne przeziębienie i nawrót anginy. I tak w kółko! Cała jesień, zima i początek wiosny przeszły nam na chorobach. Synuś był smutny, gdy nie mógł iść bawić się z dziećmi. Ja, mąż i teściowa kombinowaliśmy jak się dało z grafikami. Szefostwo patrzyło na mnie bardzo nieprzychylnie, myśleli, że kłamię gdy mówiłam o kolejnej chorobie dziecka. Tylko koleżanki, które same miały dzieci w przedszkolach czy żłobkach, wierzyły mi w pełni. 

Winiłam żłobek i opiekunki. Pewno wyprowadziły dzieci na zimno, albo przegrzały pomieszczenia, albo pozwalały chorym dzieciom bawić się ze zdrowymi, albo… Wymówek było dużo, aż po pewnym czasie sama przestałam w nie wierzyć. “Może to z moim dzieckiem jest coś nie tak?” pomyślałam i zaczęłam czytać w internecie o odporności u dziecka. Postanowiłam zastosować się do choć kilku z wyczytanych rad. Coś przecież musiało pomóc. 

“Za moich czasów piło się tran!” marudziła mi teściowa koło ucha przy każdej chorobie Andrzejka, a ja nie słuchałam. Tran, bańki, ciekawe co jeszcze? Leczenie pijawkami? To nie te czasy! A jednak po lekturze kilku książek i przejrzeniu ogromnej ilości stron internetowych, zaczęłam myśleć, że w dawnych metodach coś mogło być. Złamałam się i poszukałam tego tranu. Wyciąg z wątroby zwykłego dorsza, a zawiera kwasy omega-3, omega-6, witaminy A i E, brom i jod - wszystko, co potrzebne na wzmocnienie odporności dziecka i to w postaci kapsułek, płynu lub nawet żelków. Zamówiłam.

Szukając dalej natknęłam się na info o oleju z czarnuszki. Wśród jego wielu zastosowań, mnie najbardziej interesowały te, które odpowiadają za odporność. Otóż czarnuszka nie tylko potrafi zmobilizować układ odpornościowy do bardziej wytężonej pracy, do tego pomaga łagodzić stany alergiczne. Też zamówiłam.

Do tego dołożyłam trochę witamin, unikając tych w żelkach, bo jakoś nie wierzę w działanie czegoś zanurzonego w cukrze. A jak już o cukrze mowa - wprowadziłam trochę kuchennych rewolucji w naszym domu. Poznikała większość słodkich przekąsek, część posiłków mięsnych została zastąpiona warzywnymi. Zrezygnowałam też z płatków śniadaniowych - mimo zapewnień producentów, pełnych cukru i barwników. Zastąpiłam je płatkami owsianymi, bo owies też stymuluje układ odpornościowy, przez co chroni przed bakteriami i wirusami. Andrzejek z początku trochę marudził, ale szybko się przekonał do owsianki z różnymi dodatkami na śniadanie. 

Przyznaję, oczekiwałam cudu i kolejne przeziębienie trochę podkopało moją wiarę w strategię, którą wybrałam. Ale przypomniałam sobie, że przecież odporności nie buduje się w jeden dzień, tydzień czy miesiąc. To przecież cały proces. Postanowiłam więc być cierpliwa i dalej stosowałam wszystkie wymienione sposoby, starając się zrobić z nich nawyk. Zresztą siebie i męża też karmiłam olejem z czarnuszki, tranem i witaminami. 

Gdy Andrzej poszedł do przedszkola, na wpół spodziewałam się w każdej chwili telefonu od przedszkolanki: “Proszę przyjechać po synka, jest chory”. Tymczasem mój synuś czuł się świetnie. W domu rozrabiał, w przedszkolu bawił się i uczył. Owszem, dopadały go czasem przeziębienia, ale zauważyłam, że po pierwsze: o wiele rzadziej niż poprzednio. Po drugie - wychodził z nich teraz o wiele szybciej. W pracy przestali na mnie patrzeć spod byka, mąż i teściowa też odetchnęli. Wszyscy czuliśmy się lepiej i psychicznie i fizycznie. Moja strategia przyniosła efekty.